sobota, 21 czerwca 2014

Rozdział II.

Z głębokiego snu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Półprzytomna, zaczęłam macać ręką pościel w poszukiwaniu komórki. W końcu ją zlokalizowałam. Nie otworzywszy oczu, wcisnęłam guzik z boku aparatu, przewróciłam się na bok i położyłam telefon na uchu. Z pewnością wyglądało to komicznie, lecz tak było mi najwygodniej. Ręka z powrotem powędrowała na poduszkę.
- Halo – mruknęłam niewyraźnie.
- Dzień dobry, śpiochu – w słuchawce rozległ się wesoły głos Toby'ego. Od razu poznałam, że jest na prochach. Zazwyczaj jego głos miał barwę ciemną, był zachrypnięty i przenikliwy. Teraz słyszałam zwykłego chłopaka z sąsiedztwa.
- Toby, po jaką cholerę dzwonisz w środku nocy – westchnęłam i ziewnęłam. Coś jednak podpowiadało mi, że wstało już słońce, a tym czymś były jego promienie próbujące przedostać się do moich oczu przez zamknięte powieki. Ich niedoczekanie.
- Jeżeli środkiem nocy nazywasz jedenastą... - zawiesił głos. Jedenastą?! O rety, jak późno. Z grymasem na twarzy otworzyłam oczy, po chwili znów je zamykając. Zostałam praktycznie oślepiona. Był marzec, a słońce świeciło jak w najcieplejszym dniu lipca. Co do cholery? To przecież Anglia, skąd więc ta piękna pogoda? Nikt nie odpowiedziałby mi na te pytania, więc tylko chwyciłam dłonią telefon, przytrzymując go przy uchu, wykopałam się z pościeli i wstałam. - Dzwonię, by spytać, czy przyjdziesz dzisiaj. Mam nową dostawę – niemal widziałam, jak uśmiecha się szeroko.
Tu mnie miał. Wiedział, że nie przepuszczę okazji, by kupić nowy towar. Zwłaszcza świeży. W myślach już widziałam delikatny biały proszek zamknięty w foliowej torebeczce. Poczułam ciarki na plecach.
- Hmm, no jasne – wciąż jednak nie kontaktowałam na tyle dobrze, by wydusić z siebie coś więcej niż pojedyncze zdanie. Czułam się, jakby była piąta rano, a nie jedenasta.
- W takim razie czekam – rozłączył się.

Rzuciłam telefon na łóżko i przeciągnęłam się. Usłyszałam znajomy chrzęst stawów. Postanowiłam nie tracić więcej czasu i czym prędzej udać się do Toby'ego. Poszłam do łazienki, by wziąć prysznic. Zostawiłam ciuchy na podłodze i wlazłam do kabiny. Potrzebowałam orzeźwienia, dlatego odkręciłam chłodną wodę. Pisnęłam, gdy zimne krople znalazły się w kontakcie z moją skórą. Natychmiast jednak poczułam się jak nowo narodzona i przyjemne uczucie ogarnęło moje ciało. Po jakichś dziesięciu minutach wyszłam z łazienki i stanęłam przed szafą. Nie byłam przygotowana na taką pogodę, jaka dzisiaj postanowiła pojawić się w Londynie. Nie chciałam też pokazywać swoich blizn. Trudno, trochę się przegrzeję. Wcisnęłam się w granatowe rurki, a na górę założyłam szarą, znoszoną bluzę. W takich zestawach czułam się dobrze i było mi po prostu wygodnie. Nie wyobrażałam sobie siebie paradującej w sukience, czy, co gorsza, spódniczce mini. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz założyłam coś innego niż spodnie.

Wyszłam z pokoju i skierowałam się w stronę kuchni. Lodówka świeciła pustkami. No tak, od paru dni nie byłam na zakupach. Zajrzałam do puszki stojącej na blacie kuchennym, w której trzymałam pieniądze na utrzymanie, a następnie wyjęłam z niej kilkadziesiąt funtów. Będę musiała po drodze pójść do sklepu i uzupełnić zapasy. Nalałam sobie więc tylko wody z kranu – o dziwo, była całkiem znośna, więc piłam ją taką, nieprzegotowaną – i pochłonęłam niemalże jednym haustem. Pieniądze na towar trzymałam w szufladzie w biurku. Wyjęłam je i schowałam do torebki, podobnie zrobiłam z funtami przeznaczonymi na zakupy. Popatrzyłam za okno i ciężko westchnęłam. Musiałam wyjść na zewnątrz, czego nienawidziłam. Najchętniej siedziałabym w czterech ścianach, nie odzywając się do nikogo. Byłam typem introwertyczki, kompletnie nie jarało mnie balowanie czy poznawanie nowych ludzi. W jednym z klubów Toby'ego – a miał ich dwa – byłam tylko raz. Już po godzinie wyszłam z imprezy. Widzicie? Przebywanie wśród ludzi było dla mnie katorgą, dlatego jak najrzadziej starałam się wychodzić z domu. Zakupy, konieczne opłaty i wizyty u Toby'ego – to były jedyne „okazje”, jakie mogły mnie do tego zmusić. Ponownie westchnęłam, po czym wyszłam z domu. Chciałam mieć to jak najszybciej za sobą.

*

- Hej, mała!
Stałam akurat przed przejściem dla pieszych, czekając, aż będę mogła przejść, kiedy czerwony cadillac zatrzymał się przed pasami i wychylił się z nich jakiś typek. Na oko miał dwadzieścia lat, może mniej. Z auta dobiegała muzyka, co nie znaczyło jednak, że nie słyszałam, co mówił.
- Może cię podwieźć?
Odwróciłam wzrok i skierowałam go na sygnalizator. Co jest, do cholery? Samochody miały czerwone światło, ale piesi nadal nie mogli przejść. Zaczęłam przestępować z nogi na nogę, okazując zniecierpliwienie i po trosze także zdenerwowanie.
- Nie za dużo ciuszków masz na sobie? - od strony kierowcy wychylił się drugi chłopak. - Może pomóc ci je zdjąć?
Zarechotali obrzydliwie, a mnie aż zmroziło. Zaklęłam w myślach i w tym momencie zapaliło się zielone światło dla pieszych. Przechodząc po pasach, słyszałam za sobą śmiech chłopaków. „Co za frajerzy” - przemknęło mi przez głowę. Na szczęście szybko dotarłam do domu Toby'ego. Właśnie. Dom Toby'ego. Właściwie nie dom, lecz mieszkanie i nie mieszkanie, lecz apartament. Z zewnątrz niepozorny, ukryty w jednej z kamienic na krańcu dzielnicy. W środku – przepych i lans. Bywałam tu bardzo często. Jego lokum miało cztery ogromne pokoje. W każdym z nich telewizor plazmowy, a w salonie nawet kino domowe. Sprzęty tylko firmy Apple, jakby inne nie istniały. Wszystko utrzymane w tonacji bieli i czerni. Mieszkanie nowoczesnego biznesmena. A Toby miał tylko dwa kluby. Tylko i aż. Ciekawe, czy gdyby posiadał ich więcej, mieszkałby w tej dzielnicy dla bogatych na drugim końcu miasta. Miałabym wtedy znacznie dłuższą drogę do niego, poza tym tamte okolice były strzeżone i nie dostałabym się tam tak łatwo.

Zapukałam dwa razy, odliczyłam trzy sekundy, i ponowiłam stukanie. To była określona sekwencja – ja używałam jej, kiedy przychodziłam do Toby'ego, a on – kiedy odwiedzał mnie. W ten sposób od razu wiedzieliśmy, kto stoi za drzwiami.
Usłyszałam zgrzyt otwierającego się zamka i w progu stanął Toby. Był wysokim brunetem, miał ciemne oczy i zawsze kilkudniowy zarost. Podobał się wielu dziewczynom; większość z nich leciała jednak tylko na jego kasę, o czym biedaczyna pewnie nie wiedział. Ale i on nie był święty. Szukał przygód na jedną noc, czasem nawet na zaledwie jedną godzinę. Jeśli chodzi o mnie, to owszem, uważałam, że był przystojny, ale nigdy nic do niego nie czułam. Łączyły nas sprawy czysto zawodowe, jeśli tak można by to nazwać.
Weszłam do środka i od razu rzuciła mi się w oczy jasnowłosa dziewczyna, która wyszła z jednej sypialni i właśnie kierowała się w stronę kuchni. Była całkiem naga. Nawet nie spojrzała w naszym kierunku, co przyjęłam z ulgą. Byłoby trochę niezręcznie.
- Towar mam w kuchni – powiedział Toby i pokazał ręką, bym poszła za nim.
- Wolałabym nie – próbowałam się wykręcić, mając w pamięci blondynkę. Nie było w moim stylu jakiekolwiek integrowanie się z partnerkami chłopaka.
Toby wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Spokojnie – rzucił. - Madeleine nie przeszkadza to, że zobaczysz ją nagą. Jest kompletnie... bezpruderyjna.
Niechętnie powlokłam się za chłopakiem, by w końcu wejść do kuchni. Blondynka właśnie nalewała szampana do kieliszków postawionych na stole. Nie mogli wziąć do sypialni całej butelki? Do kompletu brakowało tylko truskawek. Uśmiechnęłam się ironicznie pod nosem. Ta sytuacja budziła we mnie rozbawienie.
- Czekam, misiu – pisnęła Madeleine i zaniosła kieliszki do sypialni.
Przewróciłam oczami.
Toby wyjął z jednej z szafek kilka paczuszek i podał mi je. Ja zaś wręczyłam mu wyliczoną kwotę – zawsze tyle samo, co do pensa. Mrugnął do mnie, a kiedy odwróciłam się, by skierować się do wyjścia, złapał mnie za rękę i powiedział:
- Mam coś jeszcze dla ciebie.
Z jednej z szuflad wyjął jakiś kartonik i podał mi go. Kartonik okazał się wejściówką do klubu Toby'ego. Napis informował o „imprezie prywatnej”, która miała odbyć się jutro.
- Koniecznie musisz przyjść – usłyszałam chłopaka. - Taaa, wiem, że nie przepadasz za imprami i tak dalej, ale nie możesz przecież wystawić swojego kochanego przyjaciela – tu mówił chyba o sobie, bo wygiął usta w podkówkę, jakby moja odmowa, którą zapewne spodziewał się usłyszeć, miałaby sprawić mu przykrość. Nie dał mi jednak dojść do słowa i mówił dalej: - To będzie totalnie prywatna biba, wiesz, dla samej elity, a że często kupujesz u mnie towar, to wiesz... Dasz się namówić?
Popatrzyłam jeszcze raz na wejściówkę. Jakaś część mnie już, już, chciała odmówić, ale ta druga skutecznie blokowała wydostanie się słów „przepraszam, ale raczej nie” przez moje usta. I ja, Daisy Craven, typ kompletnie aspołeczny, introwertyczka z krwi i kości, ku swojemu ogromnemu zdziwieniu, powiedziałam:
- Chętnie.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Rozdział I.

Nazywam się Daisy Craven. Daisy. Stokrotka. Cóż za beznadziejne, idiotyczne imię, kompletnie nie pasujące do mojej osobowości. Lepiej byłoby, gdybym nazywała się Antirrhinum – lwia paszcza. Tak. To bardziej odzwierciedlałoby mój charakter. Byłam jak lew. Nieujarzmiona. Nie dawałam się podejść i zaskoczyć. Nie ufałam nikomu.

Pół roku temu temu przyjechałam do Londynu, by rozpocząć studia. Rozpoczęłam... i po dwóch tygodniach z nich zrezygnowałam. Od tamtego czasu sporo zmieniło się w moim życiu. Jeśli moją marną egzystencję można oczywiście nazwać życiem. Stoczyłam się na dno. Rodzice nie wiedzieli o niczym, ostatni raz widziałam ich dwa miesiące temu, gdy przyjechałam odwiedzić ich do mojego rodzinnego miasta, Blackpool. Udawałam, że wszystko jest w porządku. Ubrałam się porządnie, często się uśmiechałam, tryskałam sztuczną energią. Normalka. Przed rodzicami zawsze wszystko ukrywałam. Zapewniłam, że na studiach jest tak, jak miało być: ciężko, ale warto jest się poświęcać, bo wykształcenie, potem praca, bla, bla, bla. Wchłonęli ten kit jak gąbki. Odczułam jednak wyrzuty sumienia, gdy zobaczyłam prawdziwą radość w oczach mamy. Chyba dopiero wtedy, gdy myślała, że studiowałam, gdy miała nadzieję na to, że wreszcie coś osiągnę – spełniłam jej oczekiwania. Nigdy wcześniej tak nie było: zawsze widziałam zawód w oczach jej albo ojca. Nie przejmowałam się. Wręcz przeciwnie, nauczyłam się z tym żyć, tak, by zadowalać tylko siebie. Co i tak udawało się dość rzadko. Wyrzuty sumienia zniknęły, gdy wzięłam jedną dawkę. Zupełnie, jakby mój umysł oczyścił się ze wszystkiego, co zbędne. Uwielbiałam ten stan. Mogłam tylko rozkoszować się tym błogim uczuciem, jakie ogarnęło mnie od środka, zapominając o studiach, rodzicach i wszystkim dookoła.

Tak. Byłam ćpunką. Ćpun to dobre słowo. Określa mnie lepiej niż ta cała lwia paszcza. „Narkoman” brzmi jak eufemizm. A ja... Ja nie zasługiwałam już na żadną litość. Stoczyłam się na samo dno, leżałam w przepaści, egzystując z dnia na dzień. Nie wiem, jakim cudem udawało mi się przeżyć. Codziennie odczuwałam głód. Potrzebowałam narkotyków, jak powietrza. Uzależnienie. To słowo przebijało się czasem do mojego strutego umysłu, jednak nie zwracałam na nie uwagi. Może dlatego, że dragi sprawiały, że czułam się lepiej. Znudzona życiem dziewiętnastolatka, która przyjechała do Londynu, by spełnić marzenia rodziców, studiować, znaleźć dobrą pracę, założyć rodzinę i zrobić oszałamiającą karierę na świecie. Gówno prawda. Nie znalazłabym pracy. Skończyłabym jako kura domowa, na łasce swojego męża, któremu rodziłabym dzieci. Wręcz fantastyczna wizja przyszłości, czyż nie? Nie miałam ochoty zdegradować się do roli służącej, a prędzej czy później właśnie to by mnie czekało. Może więc dobrze się stało, że zrezygnowałam ze studiów, skoro i tak nie przyniosłyby efektów w postaci dobrze płatnej pracy. Rodzice nadal tkwili w przekonaniu, że ich córeczka uczęszcza na wykłady i zalicza kolejne egzaminy; przysyłali zatem pieniądze na czesne i utrzymanie. Te przeznaczone na studia wydawałam na narkotyki, mogłam kupować ich tyle, ile moja dusza pragnęła... A jednak czułam, że coś jest nie tak. Chyba moja podświadomość chciała wyrwać mnie z tego dna, w jakim tkwiłam. Ale ja nie chciałam. I nie potrafiłam. Paradoksalnie, mimo że czułam się jak gówno, było mi z tym dobrze. W towarzystwie Toby'ego i jego znajomych czułam się akceptowana. Narkotyki łączyły ludzi. Wcześniej miałam problemy ze znalezieniem koleżanek i kolegów, teraz inni sami garnęli się do mnie. Nie mogłabym już funkcjonować bez dragów. Nie odnalazłabym się w normalnym świecie...


______
Pierwszy rozdział za nami... Może on wydawać się nieco nudny, bo tylko przedstawiłam w nim Daisy. Za to w kolejnym już będzie się działo! A w trzecim rozdziale pojawi się Ashton! Zachęcam do komentowania :). Cały czas można się także dopisywać do Informowanych - pisząc tutaj: KLIK albo do mnie na Twitterze - @HannaMariaRita. Dziękuję za uwagę, pozdrawiam :).

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Prolog

Nie rób tego, Daisy...
Jego przenikliwy głos dźwięczał mi w uszach. Wciąż pamiętałam chwilę, w której opowiedziałam mu o wszystkim. Po raz pierwszy w życiu komuś zaufałam. A on mnie wysłuchał. Nie wyśmiał, nie kazał zgłosić się do psychologa, nie poinformował moich rodziców ani nikogo z dorosłych. Zresztą, w jaki niby sposób miał poinformować moich rodziców? Nie znał ich, a oni nie znali jego. W dodatku cały czas byli przekonani o tym, że jestem grzeczną dziewczynką. Kochanie, jestem z Ciebie taka dumna... Słowa matki dźwięczały mi w uszach, gdy tylko sięgnęłam po telefon. Gdyby tylko wiedziała... Przesunęłam palcem po ekranie, odblokowując komórkę.
Nie rób tego, Daisy...
Wiedziałam, że mi nie wolno.
Wiedziałam, że nie mogę stracić jego zaufania.
Wiedziałam, że nie mogę tego zepsuć.
A jednak zepsułam.
Otworzyłam książkę adresową w telefonie. Powoli przesuwając listę kontaktów w telefonie, mój palec zatrzymał się na imieniu Toby. Już miałam wywołać połączenie, gdy w mojej głowie znów usłyszałam jego głos.
Nie rób tego, Daisy...
Pieprzyć to. Skąd będzie wiedział? Byłam dobra w ukrywaniu. Nawet rodzice nie zauważyliby niczego. Stuknęłam delikatnie palcem w pole z zieloną słuchawką i przyłożyłam komórkę do ucha. Przenikliwy pisk sygnału ranił moje uszy. Byłam naprawdę zdesperowana; dlaczego Toby nie odbierał telefonu?
- Halo? - usłyszałam w końcu zachrypnięty głos.
- Toby - wydusiłam ciężko. - Potrzebuję działki.


______
Tak więc oto, moi kochani, prolog. Mam nadzieję, że Wam się spodobał :). To moje pierwsze fanfiction pisane nie do szuflady, a drugie w ogóle :). Obym wytrwała i oby nie opuszczała mnie wena. Zachęcam do komentowania - to naprawdę motywuje i dodaje skrzydeł. Jeśli chcecie być informowani o kolejnych rozdziałach - swój username z Twittera zostawcie w komentarzu do strony "Informowani" --> KLIK. Co do wyglądu bloga, to jest na razie, jaki jest. Ale pewnie niedługo będę coś kombinować. Na dzisiaj to tyle, dziękuję za uwagę :).